10 lutego 1940 r. to dla Polaków jedna z najtragiczniejszych dat XX wieku. Tysiące niewinnych ludzi zostało wówczas aresztowanych, wtrąconych do bydlęcych wagonów i wywiezionych w głąb Związku Sowieckiego. Tylko nielicznym udało się po latach wrócić do domu. Dziś mija 80 lat od tamtych wydarzeń.

Pracownicy administracji leśnej od początku znaleźli się na celowniku stalinowskiej władzy, uważano ich bowiem (ze względu na doskonałą znajomość puszczańskich ścieżek) za potencjalnych organizatorów przyszłej antysowieckiej partyzantki. Już w pierwszych dniach okupacji komunistyczne bandy, samozwańczo darzące się mianem czerwonej milicji, zamordowały nadleśniczego z Poczopka Stanisława Wietrzykowskiego. Jak się wkrótce okazało była to zaledwie przygrywka przed masowym terrorem, który miał dotknąć nie tylko leśników i gajowych, ale też całe ich rodziny. Wszyscy oni zostali uznani za wrogów Związku Sowieckiego i odgórnie przeznaczeni do wyniszczenia. Ich los dopełnił się w mroźną noc z 9 na 10 lutego 1940 r. Do tajg Syberii i stepów Kazachstanu trafiło kilkadziesiąt tysięcy ludzi, w tym wielu mieszkańców Ziemi Supraskiej m.in. familie Bakunowiczów Wojciechowskich, Wilczyńskich, Kwasiborskich. Ofiarą NKWD padł również gajowy z Podsokołdy, Rafał Sacharewicz, wywieziony wraz z żoną i pięciorgiem dzieci.

Sacharewicz

Rafał Sacharewicz


    „10 lutego 1940 roku o świcie – wspominała córka Sacharewicza, Janina - przyszło do nas dwóch enkawudzistów i sąsiad, Polak. Spytali, czy wszyscy są w domu. Mama, która wstała wcześniej, powiedziała, że tak. Kazali się ubierać i wyczytali nas z kartki. (...) Kazali brać siekiery, łopaty [po czym] załadowali nas na sanie i powieźli do Sokółki. Nie pozwolili brać ubrań. Nie mieliśmy na drogę chleba ani mięsa. Mama wzięła sól, ale enkawudzista zabrał ją i wyrzucił. Po drodze do Sokółki mama uciekła w Wierzchlesiu i przyniosła od znajomych trochę chleba. Na stacji stał pociąg. Było tam dużo ludzi z nadleśnictwa Supraśl, Czarna Wieś i innych. Wszystkich zebrali w Sokółce i wsadzili do wagonów. W naszym wagonie były 24 rodziny, ile osób nie pamiętam. To był bydlęcy wagon. W środku porobione prycze. Siedzieliśmy na pryczach i pod nimi. W wagonie było maleńkie, zakratowane okienko i jeden piecyk. Rano i wieczorem dawali nam czarną kawę i chleb, w dzień byle jaką zupę. Żołnierze raz na dzień wypuszczali nas z wagonów. Ludzie załatwiali się i wracali. Potem szybko jechaliśmy dalej. W drodze z zimna i głodu umierali ludzie starsi, schorowani i dzieci. Ich ciała wyrzucano w wagonów przez okna. Nie było dnia, żeby z naszego wagonu nie wyrzucano ciał w śnieg.”
    Podróż trwała ponad miesiąc. W marcu pociąg dotarł w okolice Irkucka, do miasta Tajszet. Stąd zesłańców powieziono saniami do „wsi” złożonej z kilku obozowych baraków, pełnych brudu i pasożytów, z piętrowymi pryczami do spania oraz jednym piecem pośrodku do ogrzania się i gotowania. Sowieci nie dali czasu na przystosowanie się do nowych warunków. Niemal natychmiast zagnali mężczyzn do ścinki drzew w lesie, a kobiety i dzieci do pracy w miejscowym tartaku. Rychło rozpanoszyły się choroby. Z braku medykamentów leczono się  najprostszymi środkami – ziołami, dzikim czosnkiem lub herbatą z czarnych jagód. Niewiele to jednak mogło pomóc osłabionym z niedożywienia organizmom. Ciężkie doświadczenia nie ominęły też Sacharewiczów – Janina zapadła na tyfus, jej młodszy brat Edward na czerwonkę – ale cudem wrócili do zdrowia. Inni nie mieli tyle szczęścia. Śmierć zaczęła zbierać obfite żniwo, a ludzie stawali się świadkami iście makabrycznych scen:
    „W lesie było pełno meszki, muchy wyjadały oczy. Trzeba było mieć siatki. A w nocy nie było snu, bo gryzły wszy i pluskwy. W dzień dawali do jedzenia jakąś zupę, rano i wieczorem czarną kawę. Pracujący dostawali 60 deka chleba,  a niepracujący 20 deka. Pracowaliśmy codziennie od rana do wieczora. Pamiętam, jak jednej pani zachorował malutki dzieciak. Nie poszła temu jeden dzień do pracy. Osądzili ją za to na jeden rok więzienia. Zostawiła dziecko z bratową. Kobieta z więzienia wróciła, ale dziecko zmarło. (...) Bardzo dużo ludzi chorowało i umierało. Chowaliśmy ich pod sosnami. Mój ojciec robił trumny. Pamiętam jak umarł gajowy z Lipowego Mostu, pan Bułatowicz. To był wysoki człowiek. Ojciec zrobił dla niego dużą trumnę, ale i tak w niej musieli przypłaszczyć wieko. Nie mieścił się, był strasznie obrzęknięty, umarł z głodu. Głodową śmierć nie daj Boże... Pamiętam jak jeden w naszym baraku konał z głodu. Na niego wszy napadły. Te wszy poszły pod skórą. Jak umarł, popękały wrzody i robactwo z nich powyłaziło. Był cały w ranach. (...) Pamiętam, jak umierał jeden leśniczy z Sokólskiego i jego syn. Nie wiem co to była za choroba. Jak umierał pluł i wtedy wywaliła się z gardła taka gruda mięsa czerwonego. Może [chorował] na płuca, nie mam pojęcia. Jego syn Bogdan umarł wtedy z dezynterii.”
    Iskierka nadziei zajaśniała dopiero po wybuchu wojny niemiecko – sowieckiej. Na mocy umowy Naczelnego Wodza gen. Władysława Sikorskiego z ambasadorem ZSRR w Wielkiej Brytanii Iwanem Majskim ogłoszono amnestię dla więzionych w Związku Sowieckim Polaków i zapowiedziano stworzenie z nich polskiej armii. Najstarszy syn Rafała, Józef, zgłosił się na ochotnika i trafił pod skrzydła gen. Władysława Andersa. Jednak reszcie rodziny nie pozwolono podążyć jego śladem. Zamiast tego przewieziono ich do Kazachstanu, gdzie zostali zmuszeni do pracy w kolejowych składach węgla. Warunki w których żyli nie różniły się zasadniczo od tych z Syberii: te same obozowe baraki, te same skąpe porcje żywności. W dodatku znaleźli się pod ścisłą kontrolą NKWD, co skończyło się tragicznie: zimą 1943 r. Rafał Sacharewicz został aresztowany i osądzony na kilka lat łagru. Nigdy nie zobaczył już swoich bliskich, umierając z głodu w sowieckim więzieniu. Przed śmiercią zdołał jeszcze napisać do nich kilka zdań, stanowiących jego ostatnie przesłanie:
    „Piszę do was list pożegnalny i udzielam wam błogosławieństwo ojcowskie. Oddaję was wszystkich pod opiekę Matki Bożej, niech ona będzie waszą opiekunką i waszym ojcem. Najukochańsze dzieci słuchajcie mamusi, bądźcie grzeczne, kochajcie jedne drugich, a Bóg was nie opuści. Najukochańsza żono nie gniewaj się na mnie, bo to co się stało, to nie z mojej winy, ja na to nic nie mogłem poradzić, tak musiało się stać. Starałem się, aby was jak najdłużej dotrzymać nie w głodzie, ale Bóg wszechmogący tak dopuścił, takim krzyżem nas obdarzył i musimy go cierpliwie znosić. Jak sami wiecie, gorzej wam byłoby, gdyby mnie zabrali z początku jak innych, a teraz wy podrośli, pracujecie, może jeszcze długo będziecie żyć, a ja będę jakby zawsze z wami...”
    Wkrótce nadeszła wiadomość o formowaniu drugiej polskiej armii, ale tym razem pod dowództwem komunistycznym. Dla dogorywających zesłańców nie miało to jednak już większego znaczenia, liczył się tylko fakt, że wstępując w jej szeregi będą mogli wreszcie opuścić sowieckie piekło. Z szansy tej skorzystał drugi z synów Rafała, Edward, dzięki czemu po kilkunastu miesiącach walk na froncie szczęśliwie powrócił w rodzinne strony. Tymczasem pozostali Sacharewiczowie wciąż wegetowali wśród kazachskich stepów, harując w pocie czoła i oczekując na odmianę swego losu:
    „Ludzie chodzili na pola i kradli arbuzy, inaczej nie było co jeść. Przekopywaliśmy kartofle, zbieraliśmy ziemniaki, choć Kazachy nas ganiały. Jeździli na koniach po polach i nie pozwalali, pilnowali żeby nikt nie zbierał kłosów. Jak złapali jedną Polkę, to tak zbili, że nie wiem czy ona przeżyła. Uciekaliśmy przed nimi do małego lasku, a jak odjechali znowu zbieraliśmy proso i pszenicę. Wybijaliśmy ziarno na deskach, a pan Sienkiewicz zrobił z kamieni żarna i kręciliśmy zboże na kaszę. Później parzyliśmy gorącą wodą i jedliśmy.
    W Kazachstanie byłam sądzona i zamykana w »katałaszce«. Pracowałam całą noc od 17 do 5 rano i nie zdążyłam się umyć i zjeść. I znowu kazali iść do roboty. Powiedziałam: Nie, ja nie koń. Nie poszła też koleżanka. Przez 10 „sutok” [dób] siedziałyśmy w katałaszce. To była taka buda z desek z pryczą w środku. Pracowałyśmy w dzień, [to] siedziałyśmy w nocy. Pracowałyśmy w nocy, [to] siedziałyśmy w dzień. Pozwalali przyjść do domu, umyć się i zjeść, brać poduszeczkę i nakrywać się kufajką. Zrobiłam tam sweter. Nikt nie myślał, że wróci do Polski.”
    Tak minęło pięć długich lat, pełnych łez, beznadziei i cierpienia. Dopiero gdy wojna dobiegła końca, władze sowieckie zgodziły się na powrót Polaków do Ojczyzny. Była to jednak tylko niewielka część spośród tych, którzy zostali wywiezieni w latach 1940 – 1941. Reszta zmarła z głodu, chorób oraz zimna i została pochowana w bezimiennych grobach rozsianych po całym ZSRR.
    „W 1945 r. przyszło rozporządzenie, żebyśmy wracali do Polski. Próbowali nas zatrzymać, namawiać do zostania. (...) Kazali nam podpisywać, że jesteśmy obywatelami ruskimi, że będziemy ich ludźmi, ale my chcieliśmy wracać. Nikt nie podpisał. Jedna Polka wyszła za mąż za Rosjanina i nie mogła wrócić. Z naszych został tylko [ten] kto umarł. Jak mieliśmy wyjeżdżać było nas już bardzo mało. Pamiętam dwie siostry Wosówny, były już spakowane, czekały na transport. Wieczorem jedna z nich zachorowała, dostała gorączki. Jej rodzina musiała zostać i ją pochować. Co z nimi było dalej nie wiem. [Tymczasem] Ruscy zawieźli nas do pociągu i zawieźli do Lwowa. (...) We Lwowie siedzieliśmy dwa tygodnie i czekaliśmy na wyrobienie papierów.  Razem z lwowiakami przyjechaliśmy do Białegostoku przed Bożym Narodzeniem 1945 r.(...) [W 1940 r.] wywieźli nas: ojca, matkę i pięcioro dzieci. Dwóch braci poszło do wojska, ojciec zmarł. Wróciła matka z trójką dzieci.(...)
    Matka nie doczekała wiadomości gdzie spoczywa jej mąż, wystawiła mu symboliczny pomnik, gdzie obecnie i jej ciało spoczywa. Ten pomnik przypomina mi moje trudne i ciężkie dzieciństwo oraz męczeństwo wszystkich Polaków, którzy nie mieli tyle szczęścia co ja, aby wrócić do kraju.”

ADAM ZABŁOCKI

Kalendarium

 Kwiecień 2024 
PnWtŚrCzPtSoN
1234567
891011121314
15161718192021
22232425262728
2930     

Transmisja Sesji Rady Miasta

Newsletter

Chcesz być dobrze poinformowany? Zapisz się.